banner
***

W okolicy zaczęły dziać się straszne rzeczy. Rabunki, gwałty, pożary, morderstwa. Najbardziej ucierpieli Niemcy, którzy pozostali w Białym Lesie.

- Nikomu nic złego nie zrobiliśmy. Pomagaliśmy Polakom - uspokajali się.

Ale obrona Polaków na niewiele się zdała. Pod lasem, przy drodze wchodzącej w znajomy bór, wyprowadzono z domu pięcioosobową rodzinę Jagusów. Rozstrzelano wszystkich pod ich własnym domem - od staruszki babci do niemowlęcia. Blady strach padł na cała okolicę. Sowieci mieli zaznaczony na swoich mapach wojskowych teren województwa pomorskiego sprzed wojny jako teren Rzeszy, to jest państwa niemieckiego. Takie mapy sporządzili Niemcy prawie natychmiast po wkroczeniu do Polski w 1939 roku, a prawdopodobnie jeszcze przed wkroczeniem. Stąd sowieccy żołnierze zachowywali się na tej ziemi inaczej jak, na przykład, w centralnej Polsce.

Po lasach kryli się sowieccy dezerterzy, tudzież inny podejrzany element. Dziewczęta polskie, i nie tylko, ukrywały się po piwnicach, sklepach, strychach... gdzie się dało. Agnieszka zaplotła włosy w krótkie warkocze, nosiła czarny szkolny fartuch. Była szczupła i niska.

- Skolko let majesz dziełuszka? Ile masz lat, dziewuszko?

- Dwanaście - kłamała.

- Ot, mołodyja jeszczo, mołodyja. Ot, młoda jeszcze, młoda.

Niedługo u rodziców Agnieszki zajął pokój na kwaterę major NKWD. Stało się tak, jak przedtem jeden z oficerów rosyjskich mówił do Wandy.

- My odjeżdżamy niedługo na front. Uważajcie. Po nas przyjdą niecharosze.

Przyszli. NKW-dzistów było we wsi wielu. Chodzili od domu do domu. Węszyli. Wystarczyło, że znaleźli znaczek pocztowy na pocztówce pisanej nawet po polsku z podobizną Hitlera (innych w owym czasie nie było), żeby całą rodzinę zaliczyć do Germańców. Nie pomagały wyjaśnienia, że w czasie okupacji nie było innych znaczków. Tylko i jedynie takie. To spotkało także rodzinę Agnieszki.

Był koniec lutego. Mróz jeszcze trzymał solidnie. Dzień, jakich wiele w zimie. Na prośbę mamy Romek skrył się w piwnicy pod podłogą kuchni. Kora, półmyśliwski pies, zaszczekał ostrzegawczo na podwórzu. Po kilku minutach trzech NKW-dzistów z karabinami było w sieni. Zabrali Wandę, Zosię, Agnieszkę i... Romka.

- Na rabotu - powiedzieli załzawionej mamie. - Na roboty.

Wszystkich zabrali jak stali, to jest bez ciepłego ubrania, prowiantu na drogę, przyborów do mycia. Zosia była chora. Miała wysoką temperaturę i naloty w gardle. Najprawdopodobniej anginę. Zabrali ją z łóżka. A 17-letniego Romka przez jego nieostrożność. Usłyszał głos Marty Zietańskiej (zabranej wcześniej), w której sympatyzował i wyszedł z piwnicy. Może chciał ją bronić? Romek też nie był zdrowy. Opuchnięty od bólu zęba, a i tarczyca dawała mu się we znaki. NKW-dziści na nic jednak nie zwracali uwagi. (Po kilkudziesięciu latach prasa podała, że Sowieci mieli, według planów, wywieźć z Pomorza w głąb Rosji sto tysięcy mieszkańców.) A potem? Potem wędrówka w nieznane. Kilkadziesiąt osób z okolicy, głównie młodzieży - sam kwiat, goniono przez zaśnieżone drogi, bruzdy na polach, przez las. Bywało, nogi wpadały w śnieg po kolana, zwłaszcza na polach. Zofia słabła coraz bardziej, upadała. Agnieszka i Roman wzięli ją pod pachy i właściwie ciągnęli. Zostawali na końcu tego tragicznego pochodu.

W pewnym momencie podjechał na koniu NKW-dzista. Strzelił nahajką.

- Bystrej, bystrej. Szybciej, szybciej - krzyczał.

Agnieszka nie wytrzymała.

- Panu na koniu, to dobrze. A siostra jest chora, nie możemy iść prędzej. Myśmy tak na was czekali - podniosła głos - a co wy z nami robicie?! Witano was kwiatami. Starsze kobiety, babcie to nawet - z braku w zimie innych kwiatów - doniczkami z parapetów okien.

Znowu strzelił nahajką, ale... odjechał.

Mijali Wiewiórki. Co za ponury obraz wsi. Pustej wsi. Drzwi domostw szeroko pootwierane. Puste oczodoły okien straszyły. Gdakały głodne kury, wyły psy. Potem Dębieniec. Już się ściemniało, jak dotarto po kilkunastu kilometrach koszmarnej drogi do budynku szkoły w Książkach. Było to miejsce zbiórki, raczej przejściowego postoju. Ulokowano wszystkich w niedużej klasie. Szyby w jednym z okien były wybite, zatkane jedynie wiechciem słomy. Zimno, głód i zmęczenie dawało coraz mocniej znać o sobie. Najbardziej bolały nogi.

Zaczęły się przesłuchania. Agnieszka niewiele rozumiała, o co pytającym chodziło. Do znudzenia powtarzali te same pytania:

- Kuda twój muż? Gdzie twój mąż?

- Nie mam żadnego męża. Jestem za młoda. Ja chcę się uczyć.

Przesłuchujący Rosjanin coś notował, pytał i znowu notował. W końcu kazał podpisać.

- Ale tu jest po rosyjsku; ja nie wiem co mam podpisać.

- Czto ty mienia skazała. To, co mnie mówiłaś - krzyknął.

Podpisała.

Najczęściej przesłuchiwano po dwie osoby w jednym pomieszczeniu. Obok Agnieszki - Bernarda Lechowskiego, czterdziestokilkuletniego sąsiada z Białego Lasu. Przypadkiem więc wszystko słyszała.

- Kuda ty rabotajesz? Gdzie pracujesz?

- W gospodarstwie.

- W chadziajstwie? A poczemu u ciebia ruki takije charosze? W gospodarstwie? A dlaczego u ciebie ręce takie ładne?

- Bo w zimie jest mniej pracy.

Nie uwierzyli. Zaczęli bić po rękach.

- No, ciepier skażyj kuda ty rabotajesz. Ty burżuj. No, teraz powiedz gdzie ty pracujesz. Ty burżuj.

Powtarzali to wiele razy. Sąsiad z Białego Lasu miał ręce na wierzchu spuchnięte od bicia, jak poduszki. Całe też sinofioletowe.

Noc w Książkach była okropna. Agnieszka nigdy jej nie zapomniała. O położeniu się, siadaniu, ba - nawet znośnym staniu nie było mowy. Wszyscy nieludzko stłoczeni. W jednej klasie-izbie było ponad sto kilkadziesiąt osób. Stali ściśnięci jeden obok drugiego, podtrzymując się w ten sposób wzajemnie. Nikt nie spał. Szczęście, że chorą Zosię zabrała jakaś kobieta do małej izby, ogrzewanej żeleźniakiem, tak zwaną kozą. Następnego dnia znowu przesłuchania. Głód skręcał wnętrzności. Dopiero w południe otrzymano talerz wody, w której gotowano ziemniaki i jedną kromkę chleba. Tą kromką Agnieszka podzieliła się ze słabnącą z głodu Wandą i Romanem. Zofia nie mogła połykać. Agnieszka postanowiła bronić siostry. Poszła do starszego stopniem NKW-dzisty.

- Proszę zwolnić siostrę. Jest bardzo chora.

A kiedy nie pomagało, powiedziała:

- Ona ma wrzody w gardle. Może wszystkich pozarażać. Panów też.

Pomogło. Skutek był prawie natychmiastowy. Przyszedł lekarz. Kazał Zofii wracać do domu. Chyba zlękli się dyfterytu.

- Sama jest za słaba, zginie po drodze. Pozwólcie albo mnie, albo bratu pójść z nią. Brat też nie jest zdrowy, ale zawsze we dwójkę.

Na nic te prośby Agnieszki. Zochna wracała sama. Znała mniej więcej kierunek, w jakim trzeba było iść.

- Tylko żeby siły nie opuściły... Żeby ich starczyło.

Nogi były niczem z gumy. Chciało się pić. Wlokła się przez nieznane, pokryte śniegiem pola długie godziny. Już się ściemniało, kiedy wpadła po ramiona w rów pełen śniegu. Przelękła się. Resztkami sił wydostała się z niego. Przerażenie i strach zmobilizował jej siły. Wtem spostrzegła, że niedaleko musi być szosa. Słychać jadące ciężarówki. Któraś z nich zauważyła Zofię. Było w niej pełno rosyjskich żołnierzy. Zatrzymali się. Bała się, ale zbliżającej, zimowej nocy jeszcze bardziej. Pomogli jej wsiąść. Coś do niej mówili. Z początku nie rozumiała. W końcu odpowiedziała, że chciałaby dotrzeć do Błędowa. Wyjęli mapę. Jechała z nimi czas jakiś do drogi, którą poznała. Drogi prowadzącej z Błędowa do jej wsi. Do domu. Podziękowała im skinieniem głowy.

- To cud, istny cud, że jest w domu.

W Książkach nie przebywali długo. Znowu pieszo, pod eskortą, poprowadzono ich przez Radzyn Chełmiński do Jabłonowa. Ulokowano wszystkich w zamku jabłonowskim. Przedtem oddzielono mężczyzn od kobiet. Agnieszka znalazła się razem z innymi ośmioma kobietami w niedużym, dość luźnym pomieszczeniu. Były jeszcze dwie Niemki. Każda miała dla siebie legowisko ze słomy. Nieświeże, ale zawsze to lepsze od żadnego. Zanim jednak znalazły się w tym pomieszczeniu, siedziały długo na podłodze przed jakimiś drzwiami. Były kolejne przesłuchania. Nocą, około drugiej, wezwano Agnieszkę. I znowu to pytanie:

- Kuda twój muż? Gdzie twój mąż?

Odpowiadała tak samo, jak w Książkach.

- Da, charaszo. Ty uże mienia skazała, a ciepier skażyj kuda twój muż? No dobrze. Ty już mnie powiedziałaś, a teraz powiedz gdzie twój mąż?

Trwało to ze dwie godziny. Stale wkoło to samo pytanie. Między pytaniami oficer śledczy trzaskał biczyskiem chodząc wzdłuż pokoju.

- Skażyj mienia, on w armii u Germańców? Powiedz mi, on w wojsku u Niemców?

- Nie mam męża. Tak bardzo czekaliśmy, że nas wyzwolicie. Że polskie dzieci będą mogły się uczyć.

Agnieszka była coraz bardziej znużona. Za kolejnym, beznadziejnym pytaniem zirytowana podniosła głos.

- Już mówiłam. Jak mam to powiedzieć, żeby pan uwierzył?

Powtórzyła, jak to witano ich - z braku innych w zimie - kwiatami z doniczek na oknach. Trzasnął biczyskiem tuż nad jej głową. Wystraszyła się. Zawołał następną ofiarę.

- Co z nami będzie? Co będzie? Dokąd nas pędzą?

Takie myśli nękały niesłychanie. Któregoś ranka Gertruda Sedowa z Białego Lasu, dzieląca ten sam los, zaproponowała:

- Może by zamiast porannej, zwykłej modlitwy odmawiać różaniec? Agnieszko będziesz prowadziła?

Odtąd było tak każdego dnia rano. Wszystkie klękały na swoich legowiskach i ściszonym głosem modliły się. W czasie któregoś ranka znienacka otworzyły się drzwi i NKW-dzista zajrzał do izby. Cofnął się. Tak powtarzało się przez wszystkie dni. Zaglądał i zawsze wycofywał się po cichu. Jakże ta wspólna modlitwa im pomagała! Krzepiła serca zmrożone niepewnością jutra. Wlewała otuchę do duszy. Już nawet niestraszne Agnieszce było, że znalazła wszy odzieżowe na swoim posłaniu... Że dla załatwienia potrzeby fizjologicznej wyprowadzał je - zawsze z rana i wieczora - NKW-dzista z karabinem. Że głód dokuczał... I nagle, ósmego dnia pobytu w Jabłonowie, zaraz po skończeniu różańca, wszedł jakiś Sowiet do izby.

- Wychadzicie wsie. Wychodźcie wszystkie.

Wyszły na dziedziniec. Stanęły w jednym rzędzie. Mężczyźni i chłopcy stali po drugiej stronie. Wśród nich Agnieszka zobaczyła Romka. Stał blady, smutny, ale wyprostowany. Widziała jego powiększoną tarczycę, nie miał szala na szyi. Bez namysłu podbiegła do niego. Dała mu swój. To był ostatni raz, kiedy go widziała. Wróciła do swego rzędu. NKW -dzista trzymał w ręku jakąś listę. Zaczął z niej głośno wyczytywać nazwiska kobiet, które były razem z Agnieszką w izbie zamku jeszcze przed kilkunastoma minutami. Wszystkich oprócz dwóch Niemek. Skończył.

- Uchadzicie domoj. Idźcie do domu - powiedział bez żadnego wyjaśnienia.

A pozostali? Setki, może tysiące pozostałych? Wywieziono bydlęcymi wagonami za Ural i na Syberię.

Wracając, jeszcze nie w pełni dowierzały, że są wolne. Że nad nimi rozległe, bezkresne niebo, chociaż szare w tym dniu, zdawało się pełne najpiękniejszego słońca i błękitu. Po chwili namysłu postanowiły nie iść szosą grudziądzką. Tam z powodu oblężenia Grudziądza było zbyt niebezpiecznie. Zdecydowały się na szosę w kierunku Wiewiórek, choć nieco okrężną i dalszą. Ciągle nie dowierzając nie rozumiały, dlaczego je to spotkało. Dlaczego, ni stąd ni zowąd, je zwolniono. Ale Agnieszka wiedziała, wierzyła... tak bardzo wierzyła, że to różaniec..., że to Pani z Gietrzwałdu!

Szosą, którą szły, ciągnęły wojskowe, rosyjskie ciężarówki. Dużo ich. Uszły może kilka kilometrów, kiedy nadleciały niemieckie samoloty.

- W pole! - krzyknęła Wanda. - W pole!

Zaczęły biec ile sił. Byle jak najdalej od szosy. Żołnierze rosyjscy także. Silniejsi pobiegli szybciej i dalej. Agnieszka i współtowarzyszki upadły może kilkanaście metrów od szosy. Bombowce huczały złowrogo coraz bliżej.

- Ach, zapaść się pod ziemię, ukryć się w niej.

Zimny strach paraliżował myśli, serce, mięśnie. Nagle okropny huk rozdarł powietrze. Nad głowami rozprysła błotnisto-śnieżna ziemia z odłamkami bomby. Po kilku minutach, które zdawały się wiecznością, samoloty odleciały. Byli ranni. I to ci, którzy pobiegli najdalej. Wandzia darła w paski bieliznę, chusteczki i opatrywała nimi mniejsze rany żołnierzy. Każda z nas darła, co tylko mogła, pomagając Wandzie. A ósemce kobiet nic się nie stało. Zupełnie nic. Nawet nie było najmniejszego zadraśnięcia.

- To Opatrzność Boża. To wstawiennictwo Pani Gietrzwałdskiej - powtarzała Agnieszka w sercu.

Niedawno Agnieszka znalazła opis tego nalotu wykonany kilka miesięcy później, w lipcu 1945 roku. Niemal więc świeżego w pamięci. Była wtedy na kursie pedagogicznym w Bydgoszczy i z zakresu psychologii trzeba było opisać jakieś retrospekcyjne wydarzenie. Może dobrze będzie je, w tym miejscu, dodatkowo zamieścić. Pełniej oddaje przeżycie tamtych groźnych chwil.

Był piętnasty luty 1945 roku. Deszcz drobnymi kroplami spadał monotonnie na ziemię. Przede mną wiła się daleka, błotnista szosa. Co chwilę przejeżdżały rosyjskie samochody. Dużo ich. Coraz więcej. Zmęczenie, po źle przespanej nocy, ogarniało mnie coraz bardziej. Do świadomości ledwie dochodził nieustanny turkot wozów. Głód zaczynał dokuczać... i zimno, a do domu jeszcze daleko. Znużona, bez sił, dobywałam ostatniej energii... byle naprzód. Głucha, nieomal bolesna pustka wypełniała duszę. Hałas, gwar i turkot samochodów z każdą chwilą się powiększał. Nadjechały czołgi rosyjskie. Nagle stanęło wszystko. Powstał nieopisany chaos. Żołnierze zaczęli rozbiegać się. Niektórzy uporczywie patrzyli w górę. Zza chmur ledwie dostrzec można było pojedyncze samoloty. Zanim zdążyłam się zorientować, zanim uświadomiłam sobie, że niebezpieczeństwo śmierci może być bliskie, już duża ich i1osć złowrogo krążyła nad głową.

-Niemcy! W pole!

Stanęłam w bezruchu.

- Gdzie schronić się? Jak ratować?

Jak strzała przebiegały myśli przez głowę. Jedna za drugą... złowrogie, okrutne, bezradne. Opanowała mnie chęć ucieczki. Jak najdalej, jak najprędzej. Za późno. Nie czułam w tej chwili ni zimna, ni głodu, nawet zmęczenia. Ledwie zdążyłam pobiec kilka kroków, kiedy zaczęły tuż... tuż padać bomby. Bezwiednie padłam na śniegiem jeszcze pokrytą ziemię. Ogłuszona ogromnym hukiem, oniemiałam z przerażenia. Nieznane dotąd uczucie śmiertelnej trwogi, ścięło na chwilę krew w żyłach. Widmo śmierci stanęło przed oczyma.

- Byle przyszła od razu! Byle się nie męczyć!

Bałam się okrutnie. Znowu wielki huk spadających bomb wstrząsnął ziemią. Wstrzymałam oddech. Kurczowo przylgnęłam całym ciałem do śniegu pomieszanego z błotem. Słowa modlitwy zamarły na ustach.

- Ach gdybym mogła w tej chwili skryć się gdzieś głęboko w ramionach Matki Ziemi!

Potem przez moment zdawało mi się, że już to najgorsze minęło. Podniosłam głowę. Spojrzałam. Na szosie paliły się samochody. Pobiegłam kilka kroków naprzód. Pragnęłam znaleźć się jak najdalej w polu. Siłą woli przemogłam uczucie lęku. Wtem nadjechała nowa fala samolotów. Ogień artylerii przeciwlotniczej powiększył się. Znowu padłam na ziemię. Ku większemu jeszcze przerażeniu ujrzałam blisko mnie dwa palące się samoloty.

- Runą niedługo - przemknęło mi przez myśli.

W tej samej chwili usłyszałam nowy, przerażający świst huczącej bomby. Jęknęłam głucho.

- Ojcze mój - szepnęłam pełna śmiertelnej trwogi.

Zdawało mi się, że życie we mnie stanęło w tej chwili. Że serce bić przestało. Mrożący lód ściął moje członki. Myśli z piorunującą szybkością jak szalone targały duszę.

- Umierać? Nie! Nie chcę! Czyż po to pozwolił mi Pan Bóg przeżyć lata okropnej niewoli? Lata pełne bolesnej tęsknoty, łez za nie powracającą Ojczyzną? Lata pełne walki, trudów, pełne dni szarych, beznadziejnych w swej jednostajności, okrytych kirem snującej się jak cień żałoby? I teraz kiedy nareszcie zaczęły się ukazywać jaśniejsze horyzonty..., kiedy świt dnieje i Ona przychodzi... mnie los grób ukazuje?

Umiłowany dom wśród pól, wśród łąk, wśród lip stanął - jako żywo - przed oczyma. I twarz mamy, sióstr, braci..., ojca stroskanego spojrzała na mnie. Bezsilna niemoc, ból głuchy rozdzierał serce.

- Pozwól mi jeszcze żyć! Pozwól! - prosiłam w rozpaczy.

Potem ogłuszona łoskotem upadającej obok bomby czułam, jak odłamki żelaza z ziemią pryskają ponad mną do góry. Przykuta do miejsca nie wiedziałam, co działo się wokoło. Kiedy niebezpieczeństwo minęło, przyszły po mnie współtowarzyszki drogi, prowadząc dalej przez pola. Noga, którą zwichnęłam przy upadnięciu, bolała bardzo. Jednak dziękczynna, cicha radość malowała się na twarzy. Wierzyć nie chciałam, że spod ognia, kul i bomb - wyszłam cało.

Doszły, raczej dowlokły się do Wiewiórek. Był wieczór. W jednej z chat ujrzały z daleka nikłe światło. Poszły tam. Otworzyła im starsza, samotna kobieta. Niedługo zmęczone okrutnie spały na czystej słomie mocnym, ufnym snem. Nazajutrz wczesnym rankiem spieszyły do domu. Droga wiodła przez białoleski las.

- Czy dom stoi jeszcze? Czy jeszcze jest? Czy rodzice są w domu? Było już przecież kilkanaście pożarów we wsi. Prawie wszystkie niemieckie zabudowania z żywym inwentarzem spłonęły.

Agnieszka nie mogła nadążyć za Wandą, którą nogi po przespanej nocy niecierpliwie niosły szybciej i szybciej.

- Być już w domu, w rodzinie, zapomnieć o koszmarze ostatnich dni.

Niedługo wszakże zostawiły las za sobą. Przed oczyma wyłoniła się równina wsi, pól znajomych. W dali ujrzały biało-czerwony dom. Drogi. Wytęskniony. Dym z komina słał się prostą smugą do nieba. Zwiastował pogodę.

- Mama gotuje. Mama gotuje obiad.

Łzy ścisnęły gardło. Napłynęły do oczu. Drzwi otworzył ojciec Agnieszki.

- Tak bardzo bałem się o ciebie. Jesteś najsłabsza. Taka delikatna - obejmował ją ramionami. - Tak bardzo się lękałem...

Witał Wandę ze wzruszeniem.

- A Romek? Gdzie Roman?!

Mama, kryjąc łzy, szykowała coś do zjedzenia. Były z Wandą nieludzko głodne.

NKW-dzistów na kwaterze już nie było. Nie cieszono się jednak długo spokojem w domu. Mijał zaledwie tydzień od ich powrotu, kiedy Ruscy ponownie zorganizowali w Białym Lesie dwa punkty swojej tajnej policji.

- Czyżby nie wiedzieli o poprzednich wywózkach? Czyżby aż tak nie była skoordynowana ich akcja?

Agnieszka upewniła się o tym niebawem, w czasie przesłuchania w domu Teofila Gajowskiego przy drodze we wsi, którą tyle razy przemierzała idąc do Spaleńca. Za stołem w niedużej izbie siedział młody, o ciemnych włosach oficer NKWD. O dziwo, nie pytał o męża. Zupełnie zaskoczona usłyszała:

- Ty byłaś konfidentem gestapo?

- Ja konfidentem? A co to takiego?

Kiedy wyjaśnił, krzyknęła:

- To nieprawda!

- Kłamiesz. Wasz sołtys mi powiedział, o ten, który właśnie idzie ścieżką - wskazał na dróżkę za oknem.

A szedł nią Antoni Pachiński z ulicy Pańskiej. Agnieszka nie wytrzymała:

- To pan oficer kłamie. Sołtysem jest mój ojciec. A to nie on. Nigdy by tak fałszywie nie powiedział! Nigdy! - wręcz krzyczała.

I stało się coś zupełnie nieoczekiwanego.

- Uspokojsia. Uchadzi domoj. Uspokój się. Idź do domu.

Wzburzona wybiegła z izby. W przedpokoju czekali następni na przesłuchanie. Nikt z nich nie powrócił ze zsyłki do Kraju.

Spokoju w Białym Lesie ciągle nie było. Dezerterzy podpalali nocą zabudowania. Pili. Któregoś marcowego dnia przyszło ich kilku do rodziców Agnieszki. Mieli skośne oczy, byli brudni, a za cholewami butów pozatykane granaty i noże. Żądali od ojca Agnieszki kilku sąsiedzkich krów.

- Nie mogę tego zrobić - tłumaczył im - Jestem sołtysem i nie mogę wam wydać krów nieobecnych jeszcze sąsiadów. Dam wam swoją jałówkę.

Zabrali, ale odeszli niezadowoleni.

Była trzecia, może czwarta godzina nad ranem, kiedy Agnieszkę obudziło duże światło, jakby czerwona łuna. Biło przez szyby prosto jej w twarz. Zerwała się z krzykiem.

- Pali się! Pali!

Pożar. Płonęły już całe, stojące oddzielnie, zabudowania: stodoła, stajnia, a w niej krowy, koń ze źrebakiem, trzoda chlewna, kury. Ryk palonych żywcem zwierząt był przerażający.

- Mosiek! Tatusiu, ratuj Mośka - wołała płacząc mała Lonia.

Ojciec Agnieszki pobiegł do drzwi stajni, choć ogarniały je już złowrogie płomienie. Któryś z sąsiadów chwycił go za ramię i siłą odciągnął w ostatnim momencie od ognia. Mosiek, śliczne, słodkie źrebię, ulubieniec Loni, zginął razem z całym inwentarzem. Zabudowania najpewniej były oblane benzyną we wszystkich swoich rogach, gdyż płomienie buchnęły z czterech stron jednocześnie. Widziała to sąsiadka Berta Szeterowa, która przypadkowo obudziwszy się, podeszła do okna. Widziała też świecące jakby ogniki, lecące w kierunku zabudowań. Takimi nabojami - jak było wiadomo - strzelali żołnierze sowieccy.

Był silny wiatr i ogromne płomienie sięgały już dachu domu mieszkalnego. Ratowało go kilku sąsiadów. Stali na dachu polewając go wodą z pobliskiej studni, podawaną w wiadrach przez innych sąsiadów. Tracono już nadzieję na uratowanie domu, gdy niemal w ostatniej chwili wiatr zmienił kierunek. Dom został uratowany. Spełniły się niedawne, złowrogie sny. Mama Agnieszki śniła bowiem, akurat tydzień przedtem, o tym pożarze.

- Widziałam ten ogień. Tak samo, zupełnie tak samo - powtarzała.

Agnieszka natomiast śniła, jak wynosiła, przy czyjejś pomocy, na drogę Szkolną, za lipami przed domem, swoją szafkę z pamiętnikami, brulionem wierszy, albumem z fotografiami itp. Tak było. Teraz płakała patrząc na zgliszcza. Nie mieli już prawic nic. Tyle zniszczeń, tyle strat. Niedawno były przecież i rabunki. Jacyś żołnierze sowieccy wyprowadzili ojca Agnieszki przed dom. Zdjęli mu obrączkę ślubną z palca, ręce kazali oprzeć o mur domu. Jeden z nich, ten z karabinem, pilnował, drugi rabował co się dało. A przedtem NKW-dziści, którzy kwaterowali w domu rodziców Agnieszki, ogołocili szafy niemal ze wszystkiego. Mizerną resztę ubrań złożono - z obawy przed kolejnymi napadami rabunkowymi - do dużej walizy. Najpierw ją zakopano, a później schowano pod słomą w sąsieku. Spaliły się. Spalił się także olejny portret Kingi i obraz Spaleńca. Były też tam ukryte. Obrazy to prezenty, które Kinga otrzymała od Zygmunta. Malował je Tadeusz Nowak. Mieszkał z bratem Romanem (który darzył sympatią Wandę) w gajówce przy drodze do Spaleńca. Tadeuszowi brakował - przed wybuchem wojny - tylko jeden rok do dyplomu. Studiował w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Agnieszka mu się podobała.

Pewnego razu obaj bracia zaprosili obie siostry na kawę. W noc poprzedzającą tę wizytę Agnieszka widziała we śnie duży - co najmniej wielkości połowy drzwi - obraz popiersia Chrystusa na Krzyżu. W złocisto-brązowych kolorach, o niezwykle pięknej twarzy. Twarzy poruszającej serca. Twarzy o tak pięknych rysach, której wyrazu nie sposób zapomnieć. Widziała ją wyraźnie. Tak całkiem wyraźnie jakby na jawie. Po południu poszły więc obie z Wandą na proszoną kawę do gajówki. Kiedy otworzyły drzwi, Agnieszka zaniemówiła. Naprzeciwko, na ścianie, w atelier Tadeusza wisiał brązowo-złoty Chrystus. Ten sam ze snu. Całkowicie ten sam. Niesamowite wrażenie.

- W zakrystii pobliskiego kościoła ewangelickiego, który malowałem, znalazłem drewniany, nieduży Krzyż. Ta twarz mnie urzekła i zainspirowała. Postanowiłem ją namalować - wyjaśnił Tadeusz.

- Ale żeby aż tak sprawdził się sen? Tak zupełnie, w stu procentach? - dziwiło Agnieszkę.

Wtedy po raz pierwszy pomyślała, że sny są jeszcze niezbadaną przez naukę dziedziną wiedzy.