***
Nadeszła upragniona wiosna. Niosła ze sobą trochę ukojenia i - mimo wszystkich, ciężkich przeżyć - nieco ludzkiej radości.
9 maj 1945 roku. Dzień wstał słoneczny, rześki, radosny. Bo i wieść niósł radosną.
- Koniec wojny! Koniec wojny!
Wyśniona, jakże wyczekiwana wieść! Rozchodziła się lotem błyskawicy. Nie było przecież telewizji, a i radio czy telefon nader rzadko w domach. Właściwie tylko sporadycznie, w urzędzie pocztowym czy może poniemieckiej szkole. Ludzie więc podawali sobie tę wieść z ust do ust. Biegali do sąsiadów lub udawali się do krewnych i znajomych w okolicy.
- Koniec wojny! Wolność!
Zachłystywano się tą świadomością. Nie myślano, nie analizowano, jaka będzie - czy pełna, czy suwerenna odzyskana Ojczyzna... Wolność. To słowo, po okrucieństwach wojny i niewoli, przybierało wręcz magiczny wymiar. Moc nieokreśloną. Ogrzewało serca, dawało siłę, uskrzydlało. Niosło nadzieję na powroty zaginionych, wywiezionych osób. Agnieszka nie przestawała myśleć o swoich Najbliższych. Ich brak, ich nieobecność kładła się bolesnym cieniem na wszystkim, co działo się wokoło. W dodatku i spokoju w Białym Lesie wciąż nie było. Nocami tu i ówdzie płonęły opuszczone zabudowania. Zwłaszcza te poniemieckie. Po lasach ciągle kryli się różni dezerterzy, choć front przesunął się dość daleko na Zachód. Grudziądz został po kilku tygodniach ciężkiego oblężenia zdobyty, jednak w Kołobrzegu jeszcze toczyły się walki. Niemcy opuszczając Grudziądz - jak już wspomniano - zniszczyli dynamitem dużą część śródmieścia. Pozostała kupa ponurych gruzów. Ale ich wreszcie nie było. A zobaczenie, a ujrzenie żołnierzy w polskich rogatywkach, a swobodny wreszcie język polski, a flagi biało czerwone - to jak zjawa, jak sen!
W okolicy pokazała się milicja obywatelska. Przywitano ją z ufnością. Nie wszyscy jednak okazali się w jej szeregach solidni i uczciwi. Zdarzało się, że niektórzy szabrowali, inni - często pijani - wpadali późnym wieczorem do mieszkań, do polskich domów szukając rzekomo Niemców. Szukali ich nawet w dziecinnych łóżeczkach.
We wsi zaczęto myśleć o zorganizowaniu życia społeczno-gospodarczego. No więc najpierw szkoła. Uruchomić szkołę. Budynek szczęśliwie ocalał, choć klasy były puste. Bez ławek, pieców. Szyby w oknach częściowo powybijane, drzwi zepsute, w niektórych powyrywane zamki. Ojciec Agnieszki mozolnie zabrał się do pracy. A to starał się o naprawę drzwi i pieców kaflowych; a to znosił z Agnieszką małe krzesełka przedszkolne, aby choć one służyły na początek dzieciom zamiast brakujących ławek; a to zorganizował papier pakunkowy, który odpowiednio pocięty zastępował zeszyty, itp., itp. W czasie okupacji hitlerowskiej była w tej szkole ochronka dla niemieckich dzieci. Dobrze więc, że choć te małe krzesełka, pozbierane po okolicy, mogły zastąpić niezbędne ławki. Agnieszka nie pamięta już, gdzie znaleziono tablicę.
Niebawem rozeszła się wieść, że w Grudziądzu rozpoczął urzędowanie Inspektorat Szkolny. Nie czekano ani chwili. Udał się tam z dwuosobową delegacją Antoni Pachiński prosząc o zezwolenie na otwarcie szkoły publicznej w Białym Lesie. Otrzymał je, przywożąc jednocześnie dla Agnieszki nominację na nauczycielkę kontraktową.
Dzień otwarcia był wzruszający, trudny do opisania. Po ponad pięciu latach znowu w Białym Lesie polska szkoła! Polska szkoła i polskie dzieci mogą się uczyć! To święto, prawdziwe święto. Kilkadziesiąt dzieci w różnym wieku. Trzeba je było podzielić na choćby trzy klasy, zróżnicować program nauczania, raczej dostosować do braków w nauczaniu i lat urodzenia. Pomyśleć o podziale na ciche i głośne nauczanie, w jednym czasie i w jednej klasie. Jakże przydały się Agnieszce zeszyty ze szkoły powszechnej w Grudziądzu, skrupulatnie przez nią prowadzone i ocalałe z pożogi wojennej. Na ich podstawie przygotowała odpowiedni program, a i jej samej służyły jako cenna pomoc.
No więc była w Białym Lesie szkoła. W pierwszym dniu, w dniu otwarcia po odmówieniu modlitwy odśpiewano hymn państwowy Jeszcze Polska nie zginęła. Aż dziw, że dzieci po tylu latach okupacji umiały go zaśpiewać. Śpiewały głośno, serdecznie. Po krótkim, okolicznościowym powitaniu dokonano spisu dzieci, a potem rozległo się Boże coś Polskę. W tym momencie Agnieszka zobaczyła przez okno zbliżających się do szkoły kilku żołnierzy radzieckich, ale... śpiewano dalej. Stanęli w korytarzu czekając, aż dzieci skończą. Weszli, pozdrowili po rosyjsku, powiedzieli kilka słów życzeń dobrej nauki i... poszli. Po kilku dniach, wieczorem pokazali się w domu Agnieszki.
- Jak ty tłumaczysz dzieciom czy jest Bóg, jeśli pytają?
Zaskoczona odpowiedziała:
- Prosto, jak umiem. Na przykładzie zegarka. To przecież skomplikowany mechanizm i sam z siebie by nie powstał. Skonstruowała go istota myśląca, mądra - człowiek. I nie tylko skonstruowała, ale aby ten zegarek działał - musiała go uruchomić, wprowadzić w ruch i utrzymywać w tym ruchu, aby funkcjonował. Podobnie było i jest ze stworzeniem świata, z jego funkcjonowaniem.
Słuchali w milczeniu. Po dłuższej chwili usłyszała, ku jej zdumieniu, od najstarszego stopniem - kapitana:
- No charaszo, charaszo.
Agnieszka nie znała wówczas Czesławy Olearskiej z Warszawy. Ona bowiem na twierdzenie kogoś, że nie wierzy w Boga, bo Go nie widział, odpowiadała krótkim pytaniem:
- A prąd widziałeś?
Na pewno powtórzyłaby to dzieciom.
Po dwóch lub trzech tygodniach na podwórze zajechał ów kapitan z jeszcze jednym żołnierzem.
- Byliśmy na froncie (nie powiedział jakim). Kule świstały gorąco, a ja powtarzałem: Agnieszki Boh, Agnieszki Bóg... Żadna nas nie dosięgła.
Praca w szkole była trudna. Nie było żadnych, najprostszych pomocy naukowych: książek, zeszytów. Nawet dziennik lekcyjny Agnieszka prowadziła według logicznego, wymyślonego schematu. Także pierwszą lekcję konferencyjną. Ale zadowolenie z pracy miała duże. Dzieci chętnie się uczyły, nadrabiały pilnie stracony czas. Niestety, jak to dzieci, trochę rozrabiały. Agnieszka z miłości do rodzinnych stron nauczyła je pięknego, patriotycznego hymnu tej ziemi:
Ziemio Pomorska, Kraju drogi,
nie wydarl nam Cię wróg,
nie wydarł wróg,
bo nas od wieków w walce srogiej
wiódł zew Ojczyzna, Bóg,
Wiódł zew Ojczyzna, Bóg!
Polsko, Ojczyzno, Matko święta,
dla Ciebie dzierżym tu straż,
dzierżym straż.
Jest w nas wytrwania moc zaklęta,
a wiara to puklerz nasz,
a wiara to puklerz nasz!
No bo Pomorze jest piękną krainą. Rozległe pola na pofałdowanym ciekawie terenie, wzgórza, doliny, lasy pełne niebotycznych sosen, świerków dostojnych, brzóz białych... Pokrętne drogi no i jeziora o wodach srebrzystych, spokojnych, ozdobnych w jasne tafle niby lustra ogromne.
Kiedyś, wiele, wiele lat później jechała Agnieszka samochodem z mężem Bogusławem z Warszawy do rodzinnych stron. Był ciepły, świeży wiosennym powietrzem czerwiec. W Wąbrzeźnie zamiast z rynku pojechać szosą chełmińską w kierunku Stolna koło Chełmna i Robakowa (dokąd najpierw zamierzali) skręcili w stronę Grudziądza. Błądzili. Dojechali do Stanisławek. Agnieszka krzyknęła z zachwytu. Nigdy tego widoku nie zapomni. Jechali wolno bardzo pokrętną drogą nad głębokim wąwozem. Jego całe wnętrze, aż po brzegi, wypełniały obficie pełne uroku maki czerwone, chabry niebieskie oraz rumianki białe. A wszystko to skąpane w miłościwym słońcu. I ptaki śpiewały wiosennie...
- Jakież piękno, jakież piękno!
Wtedy znowu zdała sobie sprawę, że jeśli to jest jej romantyzm... to jest on okrasą życia. Okrasą szarego życia.
Agnieszka pracowała w szkole w Białym Lesie około jednego roku. Tak się umówiła w Inspektoracie w Grudziądzu - dopóki nie przyjedzie wykwalifikowany nauczyciel. Sama przecież nie przestawała myśleć o kontynuowaniu przerwanej przez wojnę nauki.
Ojciec Agnieszki ledwie - można rzec - uruchomił szkołę, zabrał się do odbudowy budynków gospodarczych. Agnieszka otrzymała w ramach powojennej pomocy nauczycielom przydział drzewa z pobliskiego lasu. Drzewa częściowo pozostawionego po wycofujących się wojskach radzieckich. Potrzebne im drzewo ścinali bowiem w pośpiechu na wysokości około jednego metra. Często też zostawiali już ścięte. Ojciec Agnieszki wykonywał sam tak zwaną ciesielkę dla stodoły. Podobnie pomagał przy niej w czasie budowy domu po pierwszym pożarze, w latach dwudziestych. Wówczas również sam zrobił do kuchni stołki drewniane, tak zwane kozły, no i z drewnianych szczeblinek - sztachet płot wokół obejścia domu. Upiększył całe to rodzinne, białoleskie obejście. Wydaje się, iż trzeba jeszcze wspomnieć o roli "meteorologa", jaką spełniał. Pogodę przepowiadał niemal bezbłędnie. Rozpoznawał ją po kolorze nieba, słońca, kształcie chmur, lotu ptaków, zwłaszcza jaskółek, kierunku i sile wiatru. Czynił to zwykle wieczorem o zachodzie słońca. Ostrzegał - szczególnie przed burzą. Ileż to razy Agnieszka marzyła o różnych w Białym Lesie ulepszeniach... na przykład piorunochronie, elektryczności...
- Jak długo tego nie będzie, to i różnoraki postęp będzie tutaj kulał. No i groźba pożarów od uderzeń pioruna będzie wisiała, jak straszliwa groźba, w powietrzu.
Takie myśli krążyły po głowie Agnieszki jeszcze w czasie szkoły powszechnej.