banner
***

Opatrzność Boża stawiała na drodze Agnieszki różne, pomocne i życzliwe osoby. I tak choćby Eugeniusz. Jakże dużo pomógł Agnieszce. Pozałatwiał rozmaite formalności z zapisaniem na studia w Warszawie, uzyskaniem miejsca w bursie akademickiej. Pomógł stawiać pierwsze kroki w stołecznym mieście. A w czasie studiów? Spotkała Marylę Buchacz, zdolną i zawsze solidną blondynkę. Pomagały sobie w przygotowaniu do kolokwiów i egzaminów przez cały okres studiów I-go stopnia. (Studia magisterskie II-go stopnia dotyczyły już różnych tematów i odbywały się w innym okresie i innych okolicznościach.) Była jeszcze Krystyna Adamowicz, poznana na obozie akademickim w Mikołajkach. Promienna Krysia, wnosząca uśmiech i miłą atmosferę przy każdym spotkaniu. Przyjaźnie te w większości przetrwały dziesiątki lat. Wszystkie - to dary Nieba. W to Agnieszka wierzyła z niezłomną wdzięcznością. I cieszyła się.

Bo bez serca bratniego

źle żyć na świecie,

bez duszy przyjaznej źle.

Samotne serce usycha,

jak bez wody kwiecie.

Choć przecież...

tak bardzo żyć chce.

Mimo wielu różnorakich braków, także braku pełnej suwerenności Kraju, cieszyła się. Cieszyła ze swobody władania polskim językiem, polskimi szkołami, urzędami, prasą polską, książkami... Toteż w czasie słynnych rekolekcji akademickich, chyba w 1951 roku, prowadzonych przez wspaniałego Prymasa Polski, księdza kardynała Stefana Wyszyńskiego - i nie tylko wtedy - zawsze śpiewała: Ojczyznę, Wolność pobłogosław Panie.

Agnieszka cieszyła się Warszawą, dźwigającą się z ruin. Idąc pewnego razu, z grupą studentów przez miasto, mówiła:

Bo popatrz tu, bo popatrz tam,

jak rosną nowe domy.

Strzelają w niebo,

błękitu chmur dosięgnąć chcą.

Stoisz i dumasz i dziwisz się sam.

Skąd takie ich mnóstwo?

Skąd okien miliony?

Więc dumaj, więc pytaj

i ciesz się wraz z nią,

bo Warszawa jest naszą,

Warszawa jest twą.

Kiedyś, było to jesienią 1949 roku, spacerując po pięknym ogrodzie Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie i rozglądając się wokoło, westchnęła:

Sypią się liście pod nogi

miękkie, szeleszczące.

Jesienny niosą dar,

jesienną bajkę każą śnić.

W jesiennym słońcu ciche,

zadumane, lśniące,

tęsknot piekących budzą żar.

By znowu jak kiedyś dzieckiem,

Ach, dzieckiem być.

Ale to nigdy nie wróci już...

Wspomnienie wsi rodzinnej i lat dziecinnych wracało bowiem często. Jej obraz zachowywany pieczołowicie w sercu Agnieszki, dawał ukojenie w trudach, był źródłem siły. Za Białym Lasem tęskniła nieustannie. Każdy urlop, przerwę semestralną czy inny wolny czas starała się tam spędzać. Powroty do ziemi miłej to radość i nieokreślone ciepło.

Bo wychowały mnie lasy szumiące

i wiatru słodki śpiew,

i wody Spaleńca ciche, kojące,

i łąk wiosennych zew.

Bo wychowały mnie pola dalekie

i słońce złote z błękitnego nieba,

pieszczoty kwiatów, - ich pocałunki lekkie.

I wszędzie mi tego, wszędzie mi łąk potrzeba...

Agnieszka serdecznie wspominała wyjazd z Warszawy do domu po pierwszym roku studiów. Cisza ciepłego, letniego wieczoru sennym poszumem śpiewała wieczorne piosenki, nikła w barwnych kwiatach uczelnianego ogrodu. Niewidzialnymi dłońmi siała po znoju całego roku błogosławione ukojenie. Za nią i przed nią snuły się cienie. Szare... tęskne... zadumane... Zwiastunki zbliżającej się nocy. Niedostrzegalnie spływały gdzieś z podniebnych szlaków, pochłaniały jasność ginącego dnia.

- Raz - dwa. - Raz - dwa. Raz - dwa.

Miarowy, monotonny jednostajnością stuk pędzącego pociągu do snu kołysał, niósł w przepastną głębię nocy, w bezkresną dal porywał. Z każdą sekundą, minutą, godziną przestrzeń pożerał. Za oknem po ciemnym, dalekim niebie błądził księżyc, dumny w swoich wędrówkach stalową szatą i władzą wspaniałego króla nocy. Od czasu do czasu zaglądał ukradkiem do wnętrza przedziału, blado oświetlał na chwilę twarze podróżnych i... znikał znowu. Zmęczenie ogarniało Agnieszkę coraz bardziej, sen kleił powieki. W zapadającej dali wspomnień melodia piosenki Marzenia się wloką jak mary zatrzepotała o ciszę skrzydłami... I wlokły się marzenia. Wlokły jak echo minionych lat. Coraz silniej brały we władanie zmęczone myśli. Po kilku, zdawało się niekończących, zbyt wolno mijających godzinach ciemne niebo z wolna szarzeć zaczęło i pierwszy świt poranku witał nowy dzień. A niedługo potem pociąg z syczącym łoskotem wjechał na peron stacji w Toruniu. Jeszcze tylko godzinę czekania i po kolejnej - stacja w Wałdowie. Znowu krótkie, ostre szarpnięcie lokomotywy.

- Raz, drugi, trzeci. Stanął.

Agnieszka spojrzała na łany dźwigającego się ze snu zboża, na szeroki cud natury. I w tejże samej chwili okrzyk zachwytu powstrzymała na ustach. Jakby z nieznanych głębin ziemi, daleko nad skrajem pola... uroczyście, powoli wstawało wspaniałe, różano - złote słońce! Rannymi pocałunkami drgających promieni miłośnie witało pagórki, lasy, pola. Przeglądało się zwycięsko w szumiących wodach swawolnego strumienia, na kroplach rosy złocistych kłosów zawisało... Trawy dalekie ze snu budziło, łakomie spijając z nich rosę, dzień nowy zwiastowało. A przedtem, jakieś pięć minut przedtem, Agnieszka z okien pociągu ujrzała tonący w błękitno-szarej, porannej mgle i przedzierających się przez nią nieśmiało promieniach słońca, wśród zieleni bogatych drzew, - najmilszy kościół na wzgórzu. U jego stóp, we wczesnym zbudzeniu z nocnej drzemki - parów znany. Uroczy sarnowski zakątek świata. Nagle z cmentarnej alei brzóz wyłoniła się i zarysowała wyraźnie sylwetka ramion pięknego Krzyża. Serce zabiło żywiej. W porannej modlitwie pokłoniła się głowa... A już niedługo Biały Las. Skręciła z bocznej ścieżki na szerszą drogę. Trzy wierzby samotne przyjaźnie wskazały drogę. I wówczas... w potokach życiodajnego słońca ujrzała dom. Jasny, biały dom. Rodzinny. I wieś miłą.

- Boże - pomyślała - Jakże prosta, niepozorna, skryta daleko na Pomorzu, cicha a jakże piękna, całym sercem ukochana wieś rodzinna. Polska wieś.

Od pól jakby echem odpowiedzi powiało ciepło. Głębokie, przytulne.

- Ziemio moja. Pełna bolesnych przeżyć, pełna ciernistych dni, znaczona krwią nieletnich. I nie tylko ich. A jednocześnie dająca siłę i światło wiary. I, mimo wszystko, radość życia. Kochana zawsze.

Przez chwilę oczy Agnieszki zalśniły łzami wzruszenia. Zaraz jednak zaśmiała się szczerze, długo, z całego serca. W oddali zobaczyła spieszącego na jej powitanie ojca. Przyśpieszyła kroku.

Biały Las

Kościół w Sarnowie od strony parowu, wg miniatury Cz. Olearskiej

Że siedmioletnią dziewczynką dziś jestem

- chcę w to wierzyć,

że nic o złym, nic o brudnym

nie wiem świecie.

Chcę z dziećmi biegać,

do szkoły bieżyć,

znowu jak wtedy - takie małe, beztroskie dziecię.

Ale to nigdy nie wróci już...

Powtórzyła słowa pisane kilka lat temu, na tych samych łąkach, które teraz przemierzała, by za chwilę odpocząć w gościnnych progach rodzinnego domu. A wieczorem?

Umilknie wszystko.

Umilkną wieczorne dzwony.

Tylko szept cichy iść będzie od traw.

Niech Bóg jest pochwalony.

Niech Stwórca pochwalony,

bo taki piękny dla nas stworzył świat.