***
To było wiosną 1946 roku, kiedy władze polskie dokonały powszechnej rehabilitacji rdzennej, pomorskiej ludności, której Niemcy wmusili dowody osobiste tak zwanej trzeciej grupy. Agnieszka miała poważne wątpliwości. Buntowała się. Rehabilitacja? Z czego? Czy ktoś ponosi winę, że jego przodkowie pochodzą z tej ziemi, to jest z dawnego zaboru pruskiego? Że Niemcy dla swoich celów dali im takie dowody? Przecież ani Polakom pochodzenia z dawnych zaborów rosyjskiego czy austriackiego nie umniejsza się polskości. Wtedy Agnieszka postanowiła, że kiedyś - mimo umiłowania Ziemi Pomorskiej - postara się żyć i mieszkać w Polsce centralnej. Nie zniosłaby, gdyby w przyszłości jej dzieciom określano procent polskości, aby debatowano, czy są pełno-procentowymi Polakami. Oczywiście zdarzały się przypadki niewierności niektórych ziomków, także tych przybyłych swego czasu z centrum Kraju (jak przecież wszędzie), ale też i bohaterskich postaw. Pan Bolesław Stanek na przykład, przedwojenny nauczyciel z Białego Lasu, uczył potajemnie, nie zważając na niebezpieczeństwo, kilkoro dzieci w Grudziądzu: języka polskiego, historii, geografii i matematyki. Dzięki temu mogły od razu po wojnie kontynuować naukę w starszych klasach. Agnieszka była świadkiem na jego procesie rehabilitacyjnym, zakończonym wręczeniem mu honorowego obywatelstwa polskiego.
Następowały tygodnie i miesiące oczekiwania na powrót Najbliższych. Wiele, bardzo wiele oczekiwań, jednak daremnych. Z wywiezionych przez NKWD około trzech tysięcy osób z okolicznych wiosek na Syberię - wróciły jednostki. Od nich rozchodziły się lotem błyskawicy ponure wieści. Kuzynka Nisia zmarła w pociągu zmierzającym przez ogromne lasy w kierunku Moskwy. Rozebraną wyrzucono w biegu pociągu przez okno. Jej mama dowiedziawszy się o tym, zrywała się nocą ze snu i mimo mrozu, płacząc biegła w kierunku wschodu, by szukać ukochanej córki. Trzeba było ją przez dłuższy czas pilnować dniem i nocą. Po kilku miesiącach dała Agnieszce na pamiątkę kartki znalezione w kieszeni płaszcza Nisi. Przywiozła je młoda sąsiadka po udanym powrocie do Kraju. Agnieszka czytała ze łzami napisane ręką Nisi słowa modlitwy:
Dodaj mi siły do wytrwania w drodze,
którą skreśliła Twa najświętsza dłoń.
Pozwól mej duszy umęczonej srodze
po strasznej, ziemskiej ochłonąć pożodze.
Ucieczko moja, Ty mnie strzeż i broń.
A na innej:
Za rozbitymi oknami widzę - ludzie chodzą,
ludzie wolni, bez straży.
Och, jak serce boli!
A rozpaczliwe myśli w głowie mi się rodzą
- jak człowiekowi - co żyje w niewoli.
Pełno ludzi w obozie, wszyscy rozmawiają...
Lecz ja myślę - nie powiem nikomu.
Wszystkie władze mej duszy przeszłość wspominają
i na skrzydłach tęsknoty myśl pędzi - do domu!
... Dom wspomnień radosnych,
lecz na wpół bolesnych...
Nie skończyła. Widocznie za słaba już była.
O Romku, bracie Agnieszki, doniósł ktoś powracający szczęśliwie do Linowa, miejscowości na linii kolejowej Grudziądz - Jabłonowo. Zmarł na czerwonkę za Moskwą, w okropnej drodze na Ural. Rosjanie karmili więźniów słonymi śledziami, a oni w czasie postoju - z dużego pragnienia - jedli garściami brudny śnieg. Zmarłego Romka wyrzucono do rzeki, prawdopodobnie Wołgi.
Jurek, starszy brat Agnieszki, trafiwszy do rosyjskiego obozu jenieckiego - odżywiany podobnie jak Roman - zmarł także na czerwonkę w Charkowie. Dowiedziano się o tym od kogoś, kto wrócił do domu w Nowej Wsi koło Wąbrzeźna.
A Kinga? Nikt nic o niej nie wiedział. Mijały tygodnie, miesiące, a ona nie wracała. Dopiero po kilkudziesięciu latach Agnieszka przeczytała w Przeglądzie Katolickim (nr 8/9 z marca 1990r.) następującą notatkę:
W kościele Św. Józefa odbyły się uroczystości upamiętniające 45 rocznicę zbrodni dokonanych przez hitlerowców w dzielnicy Radogoszcz, którzy w nocy z 17 na 18 stycznia 1945 r., w przeddzień wycofywania się z Łodzi, spalili żywcem bądź zastrzelili 1500 osób trzymanych w policyjnym więzieniu.
- Boże, czyżby wśród tam pomordowanych była też Kinga? Moja śliczna siostra, Kinga? Nie, nie!
Agnieszka rozpaczliwie odpędzała te ponure myśli. Jak żywo stanęła jej przed oczyma. "Zobaczyła" ją w Sarnowie przed ołtarzem Matki Boskiej. Miała na sobie granatową bluzkę w białe grochy. Długie włosy były przewiązane granatową kokardą, nad czołem zwisający hebanowy kosmyk i... rozmodlone oczy. Taki jej obraz często wracał w myślach Agnieszki.
- A Nisia? Czyż prawdą jest, okrutną prawdą to, co mówiono swego czasu w okolicy?
Tępy ból ściskał serce, oczy łzawiły przy najmniejszym wspomnieniu, płacz rozdzierał płuca, ból głowy nie ustępował. Kiedyś, wkrótce po otrzymaniu tej żałobnej wieści, Nisia nad ranem przyśniła się Agnieszce. Tak wyraźnie, tak niesamowicie wyraźnie... niemal czuła jej obecność. Przysiadła ona na brzegu łóżka, w białej, świetlistej sukience i nachylając się nad Agnieszką powiedziała.
- Nie płacz, ja już nigdy nic chciałabym na tę brudną ziemię wrócić.
Sen był tak sugestywny, że Agnieszka zbudziła się natychmiast.
- Ona tu była, przecież tu była... na dotknięcie ręki!.
Odtąd Agnieszka przestała płakać po Nisi. Tylko od czasu do czasu powtarzała jej ulubioną modlitwę Dodaj mi siły do wytrwania w drodze.
Agnieszka, podobnie jak wszyscy w rodzinie, bardzo boleśnie przeżywała tragizm utraty rodzeństwa. Tylko mama dzielnie tuszowała rozpacz.
- Praca... na najgorsze zmartwienia, na rozpacz i smutek głęboki, najlepszym lekarstwem jest praca. Daje zapomnienie, przynosi ulgę - powtarzała tłumiąc łzy.
Tatuś natomiast chodził zasępiony, prawie się nie odzywał, a wieczorami siedział długo z głową ukrytą w dłoniach.
Agnieszka nie miała spokoju. Nie mogła znaleźć sobie miejsca.
- Wrócą, może choć ktoś z tej trójki wróci - łudziła się.
Chciała, tak bardzo chciała w to wierzyć. Ale nie wracali. Żeby nie pogłębiać smutku i rozpaczy w domu, wychodziła na łąki. Tam płakała w głos. Przez trzy lata nie zdejmowała żałoby. Zarówno później maturę w Kwidzynie, jak i wstępny egzamin na wyższą uczelnię ekonomiczną w Warszawie zdawała w ciemnym ubiorze.