banner
***

Wszystkie niepowodzenia, każdą niekorzystną dla mieszkańców Białego Lasu zmianę Agnieszka przeżywała bardzo. Tak też było, kiedy wiosną 1951 roku otrzymała list od ojca, zatroskanego nową sytuacją podatkową. W tym celu ustalano, raczej zmieniano dotychczasowe klasy ziemi. Któregoś dnia urzędnicy powiatowi, przejeżdżając samochodem przez wieś, nadawali nowe klasy. Ustalali je - nie wysiadając nawet z auta - najczęściej według stanu zabudowań, szczególnie domu mieszkalnego. I tak często ziemię klasy piątej czy szóstej określano jako drugą czy trzecią. Od takiego nadania ustalano podatki, kontyngenty zbożowe, ziemniaków, mleka i inne. Były to ciężary ponad miarę. Po kilku latach takiej praktyki gospodarstwo rodziców Agnieszki bardzo podupadło. Ojciec, próbując ratować sytuację, napisał w sierpniu 1956 roku odwołanie w tej sprawie do Prezydium Gromadzkiej Rady Narodowej w Rudzie. Oto obszerne fragmenty tego odwołania.

Od kilku lat na skutek obciążeń gospodarstwa dużymi obowiązkowymi dostawami zboża, ziemniaków mleka i żywca napotykam na nie dające się wprost pokonać trudności w prowadzeniu gospodarstwa, co powoduje zmniejszenie jego wydajności i produktywności. W ostatnich dwóch latach stan ten zaostrzył się wyjątkowo, a to z następujących powodów:

Od kilku lat po spełnieniu obowiązkowych dostaw zboża i ziemniaków wczesną jesienią już od miesiąca grudnia byłem zmuszony kupować te artykuły rolne na wolnym rynku w celu zaopatrzenia własnego gospodarstwa, to jest spożycia rodziny oraz spożycia inwentarza. Środki pieniężne na pokrycie tych wydatków, jak również na podatki, otrzymywałem od syna Apolinarego, który pracował zarobkowo w fabryce Herzfeld & Victorius w Mniszku (filii grudziądzkiej H&V) lub zadłużałem się. Od początku ubiegłego roku syn został zwolniony z pracy w myśl zwiększania siły roboczej na wsi. Od tego czasu sytuacja w mym gospodarstwie jest bardzo ciężka. Ze wszystkich obowiązków wobec Państwa do tej pory wywiązywałem się sumiennie. Jednak nie mogę się z tym pogodzić, by za całoroczną, ciężką pracę od świtu do nocy, mimo mych 72 lat (żony lat 62), nie było zrozumienia, że powinienem za nią od własnego gospodarstwa otrzymać choćby zboże na chleb i ziemniaki na spożycie własne, nie mówiąc już o konieczności reperacji budynków, zakupu najkonieczniejszych maszyn, nawozów sztucznych, odzieży, innej żywności jak tłuszcz, artykuły kolonialne, itp.

Z powodu kosztów odbudowy spalonych zabudowań i żywego inwentarza na skutek działań wojennych w 1945 roku, następnie na skutek nadmiernych obciążeń obowiązkowymi dostawami produktów rolnych, jak i podatków nie byłem w stanie ponosić kosztów na ulepszanie ziemi ornej, co z roku na rok zmniejsza plony. Nie mogę też zrozumieć ani się pogodzić z krzywdzącą klasyfikacją ziemi mego gospodarstwa, w której leży przyczyna największych trudności.

Kilka lat temu nadano mi bez jakiegokolwiek wglądu i sprawdzania mych gruntów na łączną ilość 5,04 hektarów (bez łąk) - 4 hektary drugiej i trzeciej klasy, co nie jest zgodne z obiektywną rzeczywistością, gdyż mam ziemię piaszczystą klasy szóstej i siódmej, nawet ósmej, a pastwisk klasy trzeciej - według starej klasyfikacji. Piaszczysta ziemia nie daje przecież tyle plonów, jak ziemia dobra wysokiej klasy.

Według wiedzy Agnieszki odwołanie to nie pomogło. A za trzy lata śmierć mamy Agnieszki. Niewyobrażalny ból. W pamiętniku zapisała:

Czerwcowa noc. Jakaż śliczna. Wysiadam z mężem na małej stacji. Tak dobrze znanej, a jakby obcej dzisiaj. I wszystko takie same. Pachną łany zbóż, uginają się nabrzmiałe nocną rosą ciężkie kłosy. Od łąk spowitych w blaski księżyca idzie spokój i cisza. Chciwie wdycham zapach traw, świeżego gdzie niegdzie siana i kwiatów. Woda w strumieniu szemrze tak znanym pluskiem. Jak zawsze. Tylko księżyc stanął nad lasem inny niźli zwykle. Czerwony, krwawy, jakby mówił o grozie, o łzach. o bólu... o śmierci. Zaprowadził do białego domu. Rodzinnego domu. Przystanął.

Na podwórzu złożyliśmy duży wieniec. Biały - z kalii i goździków.

- Nie! Nie ma pięknej nocy! Wszystko jest inne. Obce, chłodne i czarne, czarne... Mamy nie ma! Utrudzonej życiem, bohaterskiej Mamy. Naszej. Mojej. Coś jakby grunt się spod nóg usunął, jakby wszystko się chwiało. Wtrącało w otchłań pustą i ciemną.

Wieńce, Kwiaty. Świece. I trumna. Odkryta. Kamienna twarz, zimna, zastygła powagą śmierci, spokojem ciszy. Jestem przez chwilę sama. Podchodzę blisko.

- Mamo, Mamo - rozdarty jęk, krzyk wydobywa się ze ściśniętej krtani.

- Tak miałaś ciężko, tak chcieliśmy Cię ratować!

Gorzki szloch wstrząsa ciałem, długie łkanie, bolesny płacz przerywa ciszę. Śmiertelną. Huczy w skroniach, tętni każdą kroplą krwi, bije sercem, czuciem i boli. Ach, jak okrutnie boli. Nachylam się nad Mamą. Przytulam twarz do lodowatej skroni. Długo. Potem klęczę. Zimny chłód czuję na czole. Nie mogę się modlić, ani myśleć, ani mówić. Tylko:

- Mamo, Mamusiu - wyrywa się znowu ze łzami.

Ręce w nerwowym drganiu przesuwają się wolno po czarnej sukni, po całej postaci tak ukochanej, tak bliskiej, jedynej. Oczy nieprzytomnie wpatrzone w twarz, która odchodzi. Na zawsze.

- Zapamiętać, zapamiętać.

W myśli błyskawicznie odtwarzam życie Mamy i moje przeżycia z Nią związane.

- Jeszcze w ubiegłym roku tak było dobrze w Białym Lesie. Tak spokojnie, tyle ukojenia... tak miło, choć trosk nie brakło Jej nigdy.

Znowu staje mi przed oczyma drobna, słaba, u Zosi w Kwidzynie, która już chorą zabrała do siebie. Cierpliwa i spokojna, choć tak pragnęła żyć. Jeszcze przecież dwa tygodnie przed śmiercią w domu jakże pracowita, zwinna... Do ostatniej niemal chwili troszcząca się o wszystko i wszystkich.

- Jak to może być, że ja sił nie mam? - mówiła, kiedy odwiedziłam ją w kwidzyńskim szpitalu.

- Ładnie teraz w Warszawie, prawda?

- Dlaczego Krzysia mi nie przywiozłaś? - pytała o wnuczka, swego ulubieńca.

A oczy mamy były smutne. Tak bardzo smutne.

Bogusław, mój mąż, był w tym czasie na okresowych ćwiczeniach wojskowych w Łodzi. Jechał z przesiadką całą noc do Kwidzyna. Żeby zobaczyć, poradzić, pomóc. Stwierdził - podobnie jak miejscowi lekarze - jedną z najstraszniejszych chorób. Nowotwór. Mimo to starał się. Chodził, załatwiał, pomagał. Jeszcze rąbek nadziei błądził po sercu.

- Uratować Mamę. Uratować.

Pragnęłam tego całą swą istotą i - wierzyłam. Na przekór wszystkiemu.

- Żeby choć kilka lat jeszcze, choć rok jeden czy nawet pół.

Ktoś cicho staje przy mnie. Przerywa myśli. To Lonia. Blada, pełna smutku.

- Zostań Mamusiu. Zostań - prosi przez łzy głaszcząc ręce Mamy.

Głuchy zgrzyt, wbijanie gwoździ. Zamknięto trumnę.

- Kto się w opiekę... - płynie śpiew.

Mama opuszcza dom. Rusza żałobny pochód. Słońce bogatymi strumieniami leje się z nieba. Jest czerwcowy, upalny dzień. Sobota. Prowadzę z Lonią, potem Zosią głęboko stroskanego Tatusia. Ostatnia droga Mamy. Przez Biały Las. Potem Sarnowo. Msza Święta. Biją dzwony. Grają... Przejmująco grają pożegnalną pieśń. Cmentarz. Modlitwy. Spadają grudy ziemi. Głucho.

- Nie. To nieprawda. Nie może być.

Łzy płyną długo. A niedaleko cmentarny Krzyż z nieciosanego dębu. Otwarte ramiona.

- Mama blisko tu przy Tobie. Spraw, by żyła wiecznie. Daj Jej ukojenie, nagródź za trudy. Za wierne życie i spraw, by zawsze żyła w pamięci naszej.

A potem nie odrywałam oczu od rosnącej świeżo mogiły. Przykryły ją wieńce i kwiaty. Dużo. Długo nie odchodzę.

Nazajutrz po pogrzebie, Laluch - biały szpic (z najstarszych ras psów), bardzo przywiązany do mamy, wybiegł z budy na podwórzu i biegł w stronę cmentarza. Do swojej pani... Zginął na torach kolejowych w Wałdowie.

Po miesiącu przyjechałam z pięcioletnim Krzysiem do Białego Lasu. Po drodze ze stacji zbierał szyszki.

- To dla babci Zosi.

- Mówiłaś mi, że babcia śpi. A kiedy się przebudzi?

- Ale ona wie, na pewno wie, że ja do niej przyjechałem, prawda?

W niedzielę poszliśmy na cmentarz. Na mogile kładę białe margerytki zerwane na łąkach, po których tyle chodziła.

- Przyniosłam Ci je Mamo z Twoich łąk.

Czyjeś dobre ręce ułożyły inne kwiaty, świeże i wdzięczne.

- To chyba od Loni, Wandzi, Polka.

Krzyś popatrzył smutnie, ukląkł i za moment pobiegł do kościoła. Tylko później w domu myślał chwilę, potem rzekł:

- Mamo, jak przyjedziemy tu na przyszłe lato, to trzeba babci Zosi Krzyż postawić i Bozię. Bo nie ma.

A ja przedtem przy mogile "opowiedziałam" Mamie o wszystkim, co dzieje się w domu, w Białym Lesie. O żniwach, o praniu, sprzątaniu.

- Nie martw się Mamo. Żniwa na ukończeniu, duże pranie, którego nie zdążyłaś zrobić, już załatwione, dom posprzątany, a do młocki i przy kopaniu ziemniaków pomoże mąż Loni, Józiu z Robakowa. Śpij spokojnie. Odpoczywaj po trudach.

Po niedługim czasie Mama przyśniła się Stefci.

- Jestem w niebie. Mam dobrze. Tak dobrze.

A bratu Polkowi pokazała się późnym wieczorem, cała w bieli przy furtce na podwórzu.

- Jest z nami? Wie o nas?

- Och żeby. Żeby.