banner
***

Agnieszka przewędrowała więc z rodziną przez Polskę, niemal wzdłuż i wszerz. Nigdzie przecież nie zaznała tego niewypowiedzianie błogiego spokoju, tyle ukojenia... Nigdzie nie oddychała taką, wręcz tajemną, nieokreśloną atmosferą jak w Białym Lesie. Swojską i serdeczną. Tu ziemia, nawet powietrze pachniało inaczej. Agnieszka bowiem raz do roku, czasem dwa przyjeżdżała do rodzinnej wsi. Musiała tam wracać po siły, po ukojenie tęsknoty, po ciepło. Przyjeżdżała mimo bolesnych wspomnień, mimo licznych zmian, które w ciągu kilkudziesięciu lat tam następowały. Zmian, których przybywało stopniowo i jakby samoistnie.

Piaszczysta droga do szkoły przekształciła się w szosę. Przy jej budowie usunięto wszystkie brzozy. Zamiast lamp naftowych domy oświetlane są od początku lat sześć-dziesiątych elektrycznością. Niedaleko domu z niegustowną teraz przybudówką, za stodołą na małej łące przed rowem nie ma bagienka, w którym kąpały się kaczki czy gęsi. Wycięto niektóre olszyny, a i smukłe topole umarły. Nie ma także modrzewi przy tym bagienku, posadzonych przez Kingę w czasie okupacji. Nie ma drogi przez łąki... Ani tej prowadzącej z domu do wierzb samotnych (już tylko dwóch), ani ścieżki poprzecznej, biegnącej do wału nad strugą i Wałdowa. Nie uczęszczane przez nikogo zarosły trawą. Nie ma szumiącej strugi. Jej bieg zmieniono, by nie wylewała na łąki. Nie ma urokliwych margerytek. Zanikły po ostatnim, dużym zalaniu wodą, na początku lat siedemdziesiątych. Nie ma stacji kolejowej w Wałdowie. Do niej szosą z Białego Lasu, a stamtąd do Grudziądza jeździ od wielu już lat autobus miejski. Romantyczna droga przez parów do Sarnowa też zarosła trawami, nawet wysokimi krzewami. Wierni chodzą lub jeżdżą, przeważnie samochodami, okrężną drogą koło młyna w Wałdowie. Piękna aleja brzóz na cmentarzu się przerzedziła. Nawet Spaleniec, nieoczyszczany przez lata, zaczął znikać z powierzchni lasu. Dobrze, że został uratowany. Nie ma domu babusi Anny w Nowej Wsi. Nie ma domu babci Rozalki w Białym Lesie. Nie ma Rodziców... A jednak tu było, tu jest najważniejsze miejsce Agnieszki na ziemi. Pisała kiedyś, w latach okupacji:

Ja chcę oglądać lasy zieleni,

słyszeć wolności ptasząt śpiew.

Może się wreszcie wszystko przemieni

w jeden czarowny swobody zew!

Bo mi widoku pól potrzeba

i kwiatów woń mnie woła,

i jasność błękitna wiosennego nieba.

Ach, któż zrozumieć to zdoła?

Któż wskaże mi przedobrą ręką,

łąki kochane i kwiatów biel?

Któż mnie powita z dala piosenką,

któż wskaże życia cel?

Ja chcę oglądać słońca promienie

i rosy rannej krople kryształowe.

Chcę słyszeć wody ciche szumienie,

ujrzeć jej zdroje czyste, perłowe...

Bo mi widoku łąk potrzeba

i kwiatów woń mnie woła,

i jasność błękitna wiosennego nieba.

Ach, któż zrozumieć to zdoła?

Minęło wiele, wiele lat. Był ciepły, czerwcowy dzień 2002 roku. Agnieszka szła z siostrą Lonią przez ukochane łąki. Słońce miłośnie obejmowało je całe. Przed nimi wysoko w górze zawisł nieruchomo skowronek. Cały czas śpiewał. Przystawały co chwilę, rozglądając się wokoło. Chciały nasycić oczy tym widokiem, tym miejscem umiłowanym. Kiedy ruszały - wtedy przesuwał się na niebie przyglądając się idącym. I znowu nieruchomiał, jak stawały. Po chwili Agnieszka objęła wzrokiem ulubioną część łąki, pełną swego czasu białych margerytek. W sercu, jak echo, odezwały się słowa, które tu ongiś się narodziły:

Nigdzie nie znajdę tej ciszy bezdennej,

która strumieniem do serca się wlewa,

ani tarczy słońca tak promiennej,

nigdzie tyle ukojenia wiatr mi nie zaśpiewa...